czwartek, 10 kwietnia 2014

Upss.. Kobieta za kółkiem.

Ten blog, to kobiece spojrzenie na motoryzację. Od aktualnych informacji, przez spostrzeżenia z trasy, opinie o innych kierowcach, po testy nowości kosmetycznych dla auta.

Styczność z motoryzacją mam na codzień przez pracę w tejże branży, codzienne dojazdy i samych kierowców dookoła czy to w bliższym czy dalszym otoczeniu.

Codziennie mnie i mojego Micrusa spotykają takie sytuacje na drodze, że chętnie się z nimi podzielę. A nuż niektórzy się zastanowią nad sobą i nad tym co wyprawiają. Nie mówię, że ja jestem idealna. Po pierwsze jestem babą co w oczach niektórych (mężczyzn głównie) już dyskwalifikuje mnie z bycia dobrym kierowcą. Po drugie, mam prawo jazdy od września zeszłego roku, a samochód od 24 grudnia (dziękuję kochani rodzice!), co oznacza, że mam małe doświadczenie za kółkiem. Po trzecie rzadko jeżdżę w dłuższe i nowe trasy, z reguły codziennie przebywam tą samą żmudną drogę do pracy (zaledwie 20 km w jedną stronę), a co dwa tygodnie jadę tą samą trasą tylko trochę dalej (30 km) do metra coby się przesiąść do metra i dotrzeć do szkoły, jakbym miała przez całą Warszawę przedzierać się na drugi jej koniec, to bym chyba zwariowała. Fakt, że to nie godziny szczytu w tygodniu i stanie godzinę w korkach, ale te cholerne światła, uliczki, głupie oznakowania przyprawiają mnie o zawrót głowy. Nie lubię, no nie lubię. Czasem jednak jestem zmuszona wjechać w Warszawę z racji pracy, a to trzeba zawieźć jakąś fakturę, a to auto odstawić. Trasę uprzyjemnia to, że mogę przemierzać drogę nowymi samochodami firmowymi. Jeden z plusów pracy w branży motoryzacyjnej.
A jest ich więcej. Jak np. warsztat na miejscu.

Z warsztatu skorzystałam raz. No dwa razy, ale z okazji jednej sytuacji.
Otóż jadę sobie moją codzienną trasą do pracy, przejechałam łaskawe 6 km. I samochód nagle na maxa zwolnił, jakbym wcisnęła hamulec do dechy. Zapaliła się pomarańczowa/żółta kontrolka check engine i ta od poduszki powietrznej (nadal nie wiem jaki to miało związek z awarią). Już wcześniej wiedziałam, że coś jest nie tak, bo silnik w ogóle się nie rozgrzał, w samochodzie zimno jak diabli, a w połowie stycznia nie ma co się spodziewać plusowych temperatur na dworze (zwłaszcza tej zimy, dzięki Bogu, że już się skończyła). Udało mi się zjechać na pobocze, chwila zastanowienia "dzwonić już do ojca, czy jeszcze poczekać?", wybrałam pierwszą opcję. Osobisty znawca stwierdził, że czasem tak się zdarza, że może 'coś tam być' ale jak odczekam chwilę na wyłączonym silniku, to powinnam zaraz ruszyć bez problemu. No dobra, poczekałam z 10 minut. Odpalam silnik, wskazówka od temperatury podskoczyła na maxa, myślę 'no dobra, chciałam żeby było ciepło, ale nie aż tak". Na szczęście od razu opadła do zera. Czyli nie spłonę, pomyślałam. Ruszyłam, kontrolki się świecą, ale niby wszystko okej. Przejechałam może 50 m i znowu to samo. Znów na pobocze, awaryjne, telefon. Ojciec nie wie co poradzić. Cóż. Po kilku próbach okazało się, że mogę jechać na trójce 30km/h, jak tylko przyspieszałam, zwalniałam czy zmieniałam bieg cały czas mi hamował, a potem doszedł parkinson mikrusa, trząsł się jak cholera (może jemu też było zimno tak jak mi, nigdy się tak nie wymarzłam!). Więc tak przemierzałam kolejne kilometry 30 na godzinę wyprzedzana nawet przez malucha i traktor. Dojeżdżając do stacji pomyślałam, że może to przez rezerwę? Nie sądziłam, że w tym może tkwić problem, ale warto spróbować. Niestety to nie pomogło. Jechałam dalej z wydrapaną małą szparką w szybie żebym coś widziała. Mikrus zamarzł tak, że nie widziałam nic - tak jakbym w bryłce lodu jechała. Mandat z miejsca bym dostała, ale jakoś nie miałam ochoty iść na pieszo jeszcze jakieś 11 km do pracy. W międzyczasie telefon do pracy, że się spóźnię, bo mikrus się zbuntował.

Dojechałam nareszcie do pracy, dobrze, że miałam tylko jedno skrzyżowanie, w którym coś mogło we mnie wjechać, a ja bym nawet nie zauwazyła przez zamarznięte szyby. Jechałam na czuja. Udało się szczęśliwie dotrzeć. Poszłam załamana do mechaników, żeby coś poradzili. Śmiali się niemiłosiernie z wydrapanej szparki w szybie. Jak już się ogrzałam to w sumie sama się uśmiechnęłam na myśl jak to wygląda. Co się okazało? Poprzednia właścicielka (tak, baba!) wlała zamiast płynu chłodzącego... wodę. Nic dziwnego, że wszystko zamarzło, a sam zbiorniczek w ogóle pękł. Ona sama twierdziła potem, że owszem woda, ale ze specjalnym roztworem. Tia, jasne. Ona roztwór jakikolwiek na oczy widziała.

Na szczęście moi zdolni mechanicy wymienili zbiorniczek, wlali odpowiedni płyn, przy okazji sprawdzili olej. I mogłam wrócić do domu w cieplutkim wnętrzu mikrusa.

Uff nigdy więcej takich przeżyć.

2 komentarze:

  1. Bardzo podobają mi się miksury :) Może kiedys sobie taki samochodzik kupię :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam! Ja mam już poczciwego 16 latka, ale nadal śmiga i wszędzie się mieści :D

      Usuń