piątek, 25 kwietnia 2014

Car of the year.

Chyba czas zajrzeć do Mikrusa, z racji zmiany pracy będzie się teraz udawał w dalszą podróż i dotychczasowe 44 km dziennie zwiększy się do 62. Nie chciałabym żeby gdzieś po drodze stanął, pracując w salonie samochodowym miałam warsztat na miejscu, więc nie musiałam się martwić.
Ale chyba nie rozkraczy mi się na środku drogi.
Problem w tym, że nie będę jeździć główną trasą, a 'dość boczną', więc wątpię w istnienie jakiegokolwiek warsztatu po drodze. Chyba, że jakiś pan Zenek, złota rączka, na własną rękę zajrzy pod maskę w przydomowej stodole. Wolę nie ryzykować.

Zastanawiam się nad małymi poprawkami Mikrusa, może nie chce z niego robić nówki sztuki, ale żeby jakoś wyglądał. Średnio pasuje mi nagłe przejście czerwieni do pomarańczu (kto to malował??). No i nie mam progu z jednej strony. Nie żeby mi to przeszkadzało, ale zawsze lepiej mieć niż nie mieć.
Przydałyby mu się małe poprawki blacharskie. Jeszcze nie wiem jak i z czym, ale chętnie się do tego zabiorę. Niech Mikrus też ma coś od życia. Na razie dostał naklejkę 'Car of the year'. Nieważne, że dedykowaną Peugeotowi 308.
A odnośnie 308 - mieliście okazję jeździć? Rzeczywiście zasługuje na miano Car of the year? Cóż, ja jeździłam i co mogę powiedzieć, całkiem przyjemne auto. Wygodne pedały (aż dziwnie, lekko chodzą, a ja po popylaniu mikrusem nie przyzwyczajona do takich udogodnień), dobrze się siedzi, dużo schowków (dla baby - ideał), lekko się prowadzi. Nic tylko brać. Ja na razie zostaję przy Mikrusie, ale kto wie co będzie w przyszłości. Jednak jakbym miała się już decydować na francuza, to chyba wolałabym 208. Równie wygodny a mniejszy, nie za dobrze się czują za kierownicą większych aut, chociaż jak trzeba było to i Peugeot 2008 śmignęłam.

Mam nadzieję, że jutro nawigacja nie wyprowadzi mnie znowu w pole.

piątek, 18 kwietnia 2014

Święta...

Święta. Czy to wielkanocne, czy bożonarodzeniowe, czy nawet zmarłych.
Apokalipsa na drogach. Korki, wkurzeni kierowcy, pchający się piesi 'aby tylko przejść' - co tam że nie ma pasów, a ciągną za sobą dziecko. Dawać dobry przykład to podstawa.

Tak jak ostatnio. Wracam z pracy. Godzina 17:30. Ciężko o miejsce pod moim blokiem. Mamy taki mini parking, gdzie stajemy prostopadle do ulicy (nawet uliczki). Na pewno wiecie o co chodzi. Wjeżdżam sobie, jadę wyjątkowo powolutku i szukam miejsca. W pewnym momencie spojrzałam przed siebie, bo wiedziałam, że mam przed sobą próg zwalniający. I jak w tym momencie nie wyleci, nie przebiegnie jak strzała! Dziecko. Dziewczynka. Na oko z 5-6 lat. Ledwo sponad maski ją było widać. Od razu po hamulcach. I jak stanęłam - tak stałam. Zatkało mnie. Serce mało co mi nie wyskoczyło. No prawie zawału dostałam. A dziewczynka nawet się nie przestraszyła, nie zwróciła uwagi. Jakby mikrusa nie zauważyła nawet. A zatrzymałam się max 10 cm od niej. Jak wyskoczyła tak pobiegła dalej. Otrząsnęłam się, rozglądam. Rodziców, opieki, starszego rodzeństwa, babci, psa - no nikogo kto by dzieciaka pilnował. Jedynie jakiś chłopak stanął na chodniku i za głowę się złapał widząc sytuację.
Naprawdę to taki trud wpoić dzieciakowi rozglądanie się na ulicy? Nie przebieganie przez jezdnię? I kto do jasnej ciasnej puszcza pięciolatkę samą? A później krzyk i rozpacz. I kto jest winny? Nieodpowiedzialny kierowca, bo młody, bo baba, bo to, bo siamto.

A wracając do świąt. Moje pierwsze doświadczenia za kierownicą podczas świąt. Mikrus pojawił się u mnie w Wigilię zeszłego roku i po drodze nie było nic takiego żeby na drogi wyjechało zatrzęsienie kierowców. Zdziwiona nie byłam, ale miałam okazję pierwszy raz zobaczyć od innej perspektywy co się wtedy dzieje. Krzyki, wyzwiska i trąbienie to podstawa. Znaczy na co dzień też, ale nie w takim stopniu. Na szczęście zdarzają się ludzkie odruchy. Gdyby mnie jakiś przemiły dziadzio nie wpuścił to pewnie do teraz bym wyjeżdżała ze swojej uliczki. Z kolei za chwilę chciałam skręcać w lewo, na ulicy, z której chciałam skręcić korek w obie strony. Nieee po co pomyśleć żeby zostawić miejsce tym, którzy chcą skręcić. Pan stwierdził, że stanie na środku wjazdu - fakt, wtedy będzie 1,5 metra bliżej do celu. Inni niech sobie stoją i czekają aż wielmożny odjedzie. Podjechałam do niego na tyle blisko, że chyba zorientował się, że tak się nie robi. Na szczęście kierowca za nim miał na tyle rozumu, że zostawił odstęp na tyle, że wielmożny mógł się cofnąć.
I tak z tego co zauważyłam to na drogach milsze są baby. Częściej przepuszczają.

A jutro powtórka. Jajca święcić trzeba jechać i na cmentarz do dziadka. Liczę, że w godzinę dojadę. (Normalnie się tam jedzie 15-20 minut).

Wesołych Świąt Kochani Kierowcy, oszczędzajcie klaksony!

czwartek, 10 kwietnia 2014

Upss.. Kobieta za kółkiem.

Ten blog, to kobiece spojrzenie na motoryzację. Od aktualnych informacji, przez spostrzeżenia z trasy, opinie o innych kierowcach, po testy nowości kosmetycznych dla auta.

Styczność z motoryzacją mam na codzień przez pracę w tejże branży, codzienne dojazdy i samych kierowców dookoła czy to w bliższym czy dalszym otoczeniu.

Codziennie mnie i mojego Micrusa spotykają takie sytuacje na drodze, że chętnie się z nimi podzielę. A nuż niektórzy się zastanowią nad sobą i nad tym co wyprawiają. Nie mówię, że ja jestem idealna. Po pierwsze jestem babą co w oczach niektórych (mężczyzn głównie) już dyskwalifikuje mnie z bycia dobrym kierowcą. Po drugie, mam prawo jazdy od września zeszłego roku, a samochód od 24 grudnia (dziękuję kochani rodzice!), co oznacza, że mam małe doświadczenie za kółkiem. Po trzecie rzadko jeżdżę w dłuższe i nowe trasy, z reguły codziennie przebywam tą samą żmudną drogę do pracy (zaledwie 20 km w jedną stronę), a co dwa tygodnie jadę tą samą trasą tylko trochę dalej (30 km) do metra coby się przesiąść do metra i dotrzeć do szkoły, jakbym miała przez całą Warszawę przedzierać się na drugi jej koniec, to bym chyba zwariowała. Fakt, że to nie godziny szczytu w tygodniu i stanie godzinę w korkach, ale te cholerne światła, uliczki, głupie oznakowania przyprawiają mnie o zawrót głowy. Nie lubię, no nie lubię. Czasem jednak jestem zmuszona wjechać w Warszawę z racji pracy, a to trzeba zawieźć jakąś fakturę, a to auto odstawić. Trasę uprzyjemnia to, że mogę przemierzać drogę nowymi samochodami firmowymi. Jeden z plusów pracy w branży motoryzacyjnej.
A jest ich więcej. Jak np. warsztat na miejscu.

Z warsztatu skorzystałam raz. No dwa razy, ale z okazji jednej sytuacji.
Otóż jadę sobie moją codzienną trasą do pracy, przejechałam łaskawe 6 km. I samochód nagle na maxa zwolnił, jakbym wcisnęła hamulec do dechy. Zapaliła się pomarańczowa/żółta kontrolka check engine i ta od poduszki powietrznej (nadal nie wiem jaki to miało związek z awarią). Już wcześniej wiedziałam, że coś jest nie tak, bo silnik w ogóle się nie rozgrzał, w samochodzie zimno jak diabli, a w połowie stycznia nie ma co się spodziewać plusowych temperatur na dworze (zwłaszcza tej zimy, dzięki Bogu, że już się skończyła). Udało mi się zjechać na pobocze, chwila zastanowienia "dzwonić już do ojca, czy jeszcze poczekać?", wybrałam pierwszą opcję. Osobisty znawca stwierdził, że czasem tak się zdarza, że może 'coś tam być' ale jak odczekam chwilę na wyłączonym silniku, to powinnam zaraz ruszyć bez problemu. No dobra, poczekałam z 10 minut. Odpalam silnik, wskazówka od temperatury podskoczyła na maxa, myślę 'no dobra, chciałam żeby było ciepło, ale nie aż tak". Na szczęście od razu opadła do zera. Czyli nie spłonę, pomyślałam. Ruszyłam, kontrolki się świecą, ale niby wszystko okej. Przejechałam może 50 m i znowu to samo. Znów na pobocze, awaryjne, telefon. Ojciec nie wie co poradzić. Cóż. Po kilku próbach okazało się, że mogę jechać na trójce 30km/h, jak tylko przyspieszałam, zwalniałam czy zmieniałam bieg cały czas mi hamował, a potem doszedł parkinson mikrusa, trząsł się jak cholera (może jemu też było zimno tak jak mi, nigdy się tak nie wymarzłam!). Więc tak przemierzałam kolejne kilometry 30 na godzinę wyprzedzana nawet przez malucha i traktor. Dojeżdżając do stacji pomyślałam, że może to przez rezerwę? Nie sądziłam, że w tym może tkwić problem, ale warto spróbować. Niestety to nie pomogło. Jechałam dalej z wydrapaną małą szparką w szybie żebym coś widziała. Mikrus zamarzł tak, że nie widziałam nic - tak jakbym w bryłce lodu jechała. Mandat z miejsca bym dostała, ale jakoś nie miałam ochoty iść na pieszo jeszcze jakieś 11 km do pracy. W międzyczasie telefon do pracy, że się spóźnię, bo mikrus się zbuntował.

Dojechałam nareszcie do pracy, dobrze, że miałam tylko jedno skrzyżowanie, w którym coś mogło we mnie wjechać, a ja bym nawet nie zauwazyła przez zamarznięte szyby. Jechałam na czuja. Udało się szczęśliwie dotrzeć. Poszłam załamana do mechaników, żeby coś poradzili. Śmiali się niemiłosiernie z wydrapanej szparki w szybie. Jak już się ogrzałam to w sumie sama się uśmiechnęłam na myśl jak to wygląda. Co się okazało? Poprzednia właścicielka (tak, baba!) wlała zamiast płynu chłodzącego... wodę. Nic dziwnego, że wszystko zamarzło, a sam zbiorniczek w ogóle pękł. Ona sama twierdziła potem, że owszem woda, ale ze specjalnym roztworem. Tia, jasne. Ona roztwór jakikolwiek na oczy widziała.

Na szczęście moi zdolni mechanicy wymienili zbiorniczek, wlali odpowiedni płyn, przy okazji sprawdzili olej. I mogłam wrócić do domu w cieplutkim wnętrzu mikrusa.

Uff nigdy więcej takich przeżyć.